sobota, 9 maja 2009


RELACJA Z WALKI Z ROKSIAKIEM:

Zaczęło się od tego, że mi się nudziło. Myszy jakoś się pochowały, nie miałem co robić, Pani była zajęta i nie miała czasu głaskać mnie po brzuszku... zastanawiałem się co by tu porobić. I właśnie wtedy zobaczyłem spiącego Roksiaka.
Śpiący Roksiak jest dość łatwym celem, ale skoro nie miałem żadnego innego, wybór był prosty.
Zaatakowałem Roksiaka.
Okazało się, że Roksiak na kanapie nie bardzo chciął walczyć. Po krótkiej wymianie ciosów, w której stroną aktywną byłem ja, Roksiak postanowił się ewakuować pod stół. Przewidziałem ten manewr i przyczaiłem się na zielonej kanapie. Roksiak się tego nie spodziewał, więc znów szala zwycięstwa przechyliła się na moją strone.
Potem już było łatwo. Przyczajony na zielonej kanapie, atakowałem Roksiaka z góry. Ataki były tak niespodziewane, że Roksi nie wiedziała co się z nią dzieje.
W akcie desperacji postanowiła schować się za kanapą. To było całkiem przebiegłe, bo przez moje rozbudowane mięśnie [ to wcale nie jest brzuch!] mam poważne kłopoty ze zmieszczeniem się tam. Ale dla chcącego......nic trudnego.
Ostatecznie, Pani przerwała naszą walkę. Potem się okazało, że trochę za mocno uderzyłem Roksiaka i Państwo musieli pojechac z nią do weterynarza.
Ale to przeciez nic złego. Ja lubię jeździć do naszej Pani weterynarz, bo zawsze ma dla mnie dobre chrupki i pozwala mi chodzić po całym gabinecie. Nawet tam gdzie się nie wchodzi ja mogę. Więc w sumie to Roksiak może mi podziękować, że sprawiłem, że jedzie do weterynarza.
Poza tym ja mam uszkodzone oko od urodzenia i jakoś żyję. Tylko na zdjęciach śmiesznie wychodzi, więc niech Roksiak nie panikuje tak bardzo. Da się z tym żyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz