środa, 21 kwietnia 2010

WOJNA O DRZEWO


Normalnie łapy mi już odpadają. Nie dość, ze mam coraz mniej czasu dla siebie [ musze się opiekować Panią, bo tak się spasła że toczy się jak kulka], polować na te jej żaby w brzuchu, bo chyba ma ich coraz więcej - normalnie bezkarnie sobie skaczą, to jeszcze Roksiak uparł się że moje drzewo to jego drzewo. No nie było wyjścia, musiałem wypowiedzieć wojnę.
Na szczęście jako prawdziwy komandos nie bałem się o wynik tej wojny.  Jestem mistrzem wojennej taktyki i każdego dnia ćwiczę na myszach. Co mogło pójść źle? Wszystko zaplanowałem w najdro-bniejszym szczególe. Plan był taki: czekam, aż Roksiak zaśnie na najwyższej półce, biorę rozpęd z przedpokoju, wskakuje na drzewo, a jak Roksiak zdąży się obudzić i zeskoczyć to odbijam się od półki, ląduję na kociej wyrzutni - tej co jest z boku, i robię na Roksiaka precyzyjny atak lotniczy.
No i prawie się udało, tylko wyrzutnia okazała się za słaba i zamiast wyrzucić mnie we właściwym kierunku, to się złamała. Dosłownie w ostatniej chwili ratowałem się awaryjnym lądowaniem w fotelu.
Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Roksiak tak się przestraszył, ze gdzieś się schował, a ja mogłem wreszcie trochę odpocząć na swoim drzewie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz